poniedziałek, 23 czerwca 2008

Odcinek 6: Krew i łzy

Kołowrotek cicho piszczał, gdy opasany linami Śledzik powoli opuszczał się wzdłuż urwiska. Była to jedna z rzeczy, których kapitan szczerze nienawidził – zależność od innych. Nie miał praktycznie żadnej swobody ruchu, z boku asekurował go ratownik podpięty do jego uprzęży, drugi zaś – na dole – powoli opuszczał go na miejsce wypadku. „Jezu, dyndam tu jak jakaś cholerna bombka” – wysapał Śledzik i z napięciem liczył kolejne sekundy swojej pionowej eskapady. Kiedy wreszcie poczuł grunt pod nogami, odetchnął z prawdziwą ulgą. Kiedy tylko ratownik uwolnił go z uprzęży, nałożył gumowe rękawiczki i zbliżył się do wraku Kadetta. Samochód jak na upadek z tej wysokości wyglądał lepiej niż przypuszczał, gałęzie i podłoże w znacznym stopniu zamortyzowały upadek. Przez wyłamane drzwi pasażera, kapitan zajrzał do środka. Początkowo nie zauważył nic niezwykłego. Kierowca samochodu wciąż siedział w swoim fotelu, jego głowa prawdopodobnie po przecieciu przez ratowników pasów bezpieczeństwa opadła na kierownicę. Był ewidentnie nieżywy. Poskręcana blacha dookoła nóg prawdopodobnie i tak uniemożliwiłaby mu samodzielne wydostanie się z samochodu. Od razu dostrzegł też nienaturalnie wygiętą prawą rękę. „Przyczyna śmierci? – Śledzik zwrócił się do najbliżej stojącego ratownika; „Złamanie karku, prawdopodobnie wskutek gwałtownego uderzenia o ziemię” – opinia mężczyzny nie różniła się wiele od tej, którą sam ułożył już sobie w głowie. Przyjrzał się raz jeszcze denatowi, wzrokiem omiótł wnętrze samochodu po czym wysunął się z Kadetta, spojrzał badawczo na grupę ratowników i huknał: „Panowie, transportowaliście mnie tutaj z góry, tylko po to żeby pokazać mi trupa? Już się ich w życiu naoglądałem, równie dobrze mogłem sobie na niego popatrzeć w karetce – o tam! Na górze” wskazując ręką drogę majaczącą teraz wysoko, jakby między czubkami drzew. Ratownicy patrzyli przez chwilę w milczeniu na policjanta, po czym jeden z nich nieśmiało zapytał: „Panie kapitanie, ale oglądał Pan jego nogę?” Pytanie zabrzmiało tak absurdalnie, że Śledzik uśmiechnął się nawet pod nosem, ale trwao to tak krótko, że postronny obserwator mógł tego w ogóle nie zauważyć. „ Co znaczy, czy obejrzałem jego nogę? Obejrzałem go w całości. I w całości jest martwy! Czy mam zobaczyć, że jego noga żyje? Mamy ją ratować dla innego potrzebującego? – policjant ironizował, bo wytrącała go czasami z równowagi niekompetencja GOPR-u. W takich akcjach jak ta, ratownicy zwykle przyjeżdżają na miejsce jako pierwsi i to do nich należy prowadzenie i koordynowanie akcji ratowniczej do czasu przybycia policji. Dlatego pytanie o nogę uznał za całkowitą porażkę tej służby. Ale ratownik nie dał się zbić z topu, uznając z kolei za całkowitą porażkę zachowanie niekompetentnego policjanta i postanowił nie przedłużać dalej zaistniałej sytuacji. Złapał Śledzika za rękę i podprowadził do samochodu, ale tym razem do drzwi od strony kierowcy – także wyłamanych przez ratowników. „Niech Pan spojrzy na to” – i wskazał palcem na lewe udo denata. Śledzik nachylił się i początkowo nie był w stanie racjonalnie określić tego widoku. Potrząsnął głową, wytężył wzrok i spojrzał raz jeszcze. To co widział, wyglądało tak nienaturalnie, że trudno było mu to zrozumieć. Oto w udzie mężczyzny widniała sporej wielkości dziura – mniej więcej długości dłoni kapitana – ewidentnie wykrojona nożem lub innym ostrym narzędziem. Ktoś zadał sobie wiele trudu, by coś zabrać lub do czegoś dotrzeć, albowiem wszystkie „wnętrzności” z uda zostały wydłubane i leżały teraz na przedniej wycieraczce. Cały fotel, wspomniana wycieraczka i próg samochodu pokryte były zaschniętą krwią, której musiało być tak dużo, że przez próg wylewała się na zewnątrz samochodu. Kapitanowi aż zakręciło się w głowie – raczej nie od widoku trupa, których – jak sam wspominał widział już trochę w życiu – ale od niespodziewanego obrotu sprawy. Sytuacja, która wydawała się już jasna, nagle całkowicie się skomplikowała. I to w sposób, którego Śledzik najbardziej nie lubił – niewytłumaczalny. Kiedy ochłonąl, wziął od ratownika nożyce do przecinania pasów i ostrzami starał się podnieść koszulę denata, która częściowo przesłaniała mu ranę. Nie było to łatwe, bo ratownicy przecięli tylko jeden z pasów bezpieczeństwa, biodrowy wciąż był zapięty i przytrzymywał ubranie. Kiedy wreszcie mu się to udało, Śledzik zdziwił się jeszcze bardziej. Okazało się, że dziura jest nie tylko duża, ale i głęboka. Na wylot. Co więcej, można było dostrzec, że także w siedzeniu kierowcy znajduje się dziura – dokładnie na wysokości rany w udzie. Śledzik wstał, oparł się o samochód, w milczeniu spojrzał raz jeszcze na denata, głośno sapnął, po czym w końcu się odezwał – niezwykle spokojnym głosem: „Panowie, nie ma wyjścia, trzeba wciągnąć ten samochód na górę tak jak jest –razem z kierowcą. Nie możecie niczego ruszać, a już tym bardziej wyciągać go z samochodu. Nawet nie próbujcie go tknąć. Do roboty” – odszedł na chwilę, po czym zawrócił – „Aha, mnie też musicie wciągnąć”
* * * * * * *
„Krzysiu, jak miło Cię widzieć!” – wchodząc do swojego apartamentu Soyka rozpostarł szeroko ramiona, tak, że przypominał teraz wielkiego, napompowanego chomika. Prokurator Kwiatkowski poderwał się z fotela i ruszył by odwzajemnić uczucie swojego mocodawcy. Po rytualnym „niedźwiadku” obaj zasiedli przy herbacianym stoliku, o ile jednak Kwiatkowski po prostu zasiadł, to Soyka tompnął na siedzisko, tak że bogato zdobione krzesło aż zaskrzypiało. „ Czego się napijesz, Krzysiu? Wino, whisky, a może po staropolsku zmrożonej wódeczki?” „Szefie, wie Pan, że z win pijam tylko chorwackie, poza tym jestem samochodem…poprzestanę na herbacie”. „Jako sobie chcesz, Krzysiu, ja wódeczki nie odmówię” – Szef znowu uśmiechnął się, po czym w szybkich słowach rzucił zamówienie do słuchawki telefonu stojącego na stoliku. Potem nachylił się nad stolikiem, spojrzał głęboko na Kwiatkowskiego i spokojnie zapytał: „No to jak tam Krzysiu nasze sprawy?” Kwiatkowskiemu wydawało się, że świńskie oczka szefa, świdrują jego czaszkę na wylot, ale starał się utrzymać na sobie to spojrzenie. „Wszystko poszło zgodnie z planem. Zaraz po telefonie, pojechałem na miejsce, cale szczęście udało mi się tam dotrzeć przed tym idiotą – Śledzikiem – z policji w Wiśle. Wszystko było zorganizowane tak jak ustaliliśmy. Przesyłka o którą Pan prosił leży na sofie – Kwiatkowski kiwnął głową w kierunku zielonego nesesera. „Morda moja kochana” – Soyka aż rozpromienił się na swej tłustej twarzy – „wiedziałem,że w Polsce na prokuraturę zawsze można liczyć”. Kwiatkowski odwzajemnił uśmiech, a dalszą wymianę uprzejmości przerwał kelner przynosząc herbatę i butelkę zmrożonej wódki w metalowym wiaderku. Po jego wyjściu, Soyka sprawnym ruchem odbił butelkę, nałał sobie kieliszek po czym wzniósł go na wysokość twarzy i rzekł; „Krzysiu, zdrowie Twoje i prokuratury żywieckiej! Cieszę się, że sprawę mamy już zakończoną”. Po czym przechylił kieliszek i wypił go tak szybko, ze Kwiatkowski zaczął się zastanawiać czy w butelce przyniesiono na pewno wódkę. Szef pogłębił jeszcze jego wątpliwości, wypijając w ciągu następnej minuty jeszcze dwa kieliszki – w tym samym tempie. „A teraz Krzysiu, pokaż mi, co tak trudno było nam dostać – Kompozytor odgiął się leniwie na krześle, które zaskrzypiało jeszcze bardziej i przymknął oczy. Nie mógł więc widzieć, że ten się już nie uśmiechał. „ No właśnie Szefie, miałem wspomnieć o niewielkim problemie…Nie udało się nam odnaleźć klucza do zamku w neseserze”. Kompozytor nie zmienił jednak nawet na troche swojej wychylonej pozycji i wydawało się, że zdanie wygłoszone przez prokuratora, nie zrobiło na nim szczególnego wrażenia. „Ależ Krzysiu, nie przejmuj się takimi pierdołami, po prostu rozpieprzymy ten nseseser…no chyba, że Ci się spodobał i chcesz go sobie zabrać na wczasy’. Kwiatkowski wstał, podszedł do sofy, wziął neseser i położył go na stoliku przed Soyką. „Obawiam się Szefie, że może być z tym problem”- powiedział cicho. Dopiero teraz Soyka otworzył oczy i powrócił do pionowej pozycji. Szybkim wzrokiem ogarnął leżącą przed nim walizkę. Wydawała się normalna. Zwykły neseser, obity zgniłozielonym mateiałem, zapinany na dwa paski. Kiedy przyjrzał się jednak dokładniej, zauważył, że materiał jest w niektórych miejscach porozrwany, a przez widoczne dziury przebija…no właśnie, coś czego Kompozytor nie spodziewał się w tym miejscu. Metal. Soyka zerwał się na tyle gwałtownie, na ile pozwalała mu jego tusza. „Co tu kurwa robi metal?”- krzyknął i jednym ruchem ręki zdarł znaczny kawałek materiału z powierzchni walizki, odsłaniając dużo większy fragment konstrukcji. „Gorzej Szefie, to nie metal – to tytan. Cały ten gówniany materiał i paski to tylko pieprzona imitacja. Zamek zresztą też, proszę spojrzeć” – Kwiatkowski złapał za wystający element, przypominający staroświecki zameczek i pociągnął go do góry. Oczom obojga ukazał się niewielki wyświetlacz z chromowanym pokrętłem. Poniżej znajdował się szeroki, wąski otwór, w żaden sposób nie przypominający zamka do tradycyjnego klucza. Świńskie oczka Soyki przez dłuższy czas obserwowały odsłonięty mechanizm, w końcu spojrzały ponownie na prokuratora. Głos Kompozytora przypominał teraz sapiący parowóz: „I chcesz mi kurwa powiedzieć, że nie zdobyliście klucza do tego pierdolonego, podrecznego sejfu?” Kwiatkowski spuścił oczy. „Szefie naprawde próbowaliśmy, ale ten gość nie miał go przy sobie”. Więcej nic nie zdołał powiedzieć. Kompozytor jednym ruchem ręki wziął metalowe wiaderko ze stolika i z całej siły uderzył nim w twarz Kwiatkowskiego. Ciało prokuratora głucho uderzyło o podłogę.
* * * * * * *
Paweł Golec wpatrywał się w swoje odbicie w lustrze. W ręku trzymał zdjecie swojego brata. Choć minęło dopiero kilka godzin od jego śmierci , jemu wydawało się to całą wiecznością. Nie pamiętał jak długo stał już przed lustrem w swoim salonie, może trwało to pół godziny, może godzinę albo dwie… Wreszcie – trzymając nadal w ręku zdjęcie – wolno przeszedł w kierunku swojego gabinetu. Podszedł do stojacej przy oknie komody i otworzył górną szufladę. Wyjął z niej czarną Berettę 92 – prezent od znajomego menadżera, jak mówił „na ciężkie czasy”. Paweł uznał, że te czasy właśnie nadeszły. Przeładował broń, przyłożył sobie do skroni i nacisnął spust. Krew obryzgała wiszące nad komodą złote płyty zespółu GolecUorkiestra.

Brak komentarzy: